Samolot wylądował planowo. Szósta nad ranem. Automatyczne drzwi z mlecznego szkła zaczęły sunąć w tę i z powrotem. Lotnisko Kopitnari zapełnia się znajomymi twarzami, grupkami turystów z małymi plecakami, rodzinami ciągnącymi walizki na kółkach i niewyspane dzieci. Z niecierpliwością wypatruję znajomej twarzy przy pasie bagażowym. Wśród kolorowej zgrai zimowych, sportowych kurtek dostrzegam rudą czuprynę i robi mi się lżej na sercu. Jest! Nie ukradli nam Ewy w samolocie. To teraz jeszcze muszę czekać aż ją puszczą z torbami. I tym razem, wyjątkowo, lepiej żeby tak było. Bo jeśli nam Ewa utknie na lotnisku pomiędzy rentgenem, a celnikami, to nici z planów o Rachy. No nic trzeba czekać. Ewa wzrusza ramionami i znika ponownie za szklanymi drzwiami. „To na pewno przez te wszystkie nalewki tak ją długo skanują”- myślę sobie. Normalni ludzie wywożą z Gruzji pełne butelki, ta kobieta leci sama z torbą pełną domowych trunków do Gruzji… tego jeszcze nie było! To chyba lepiej potrzymać ją jeszcze pod tym rentgenem. Kto wie co przewozi w tych kieszeniach? Może znajdą się tam i dla nas jakieś cukierki… Trzeba pokazać, że ona nie z pierwszej łapanki.
Szczęście sprzyja zuchwałym. Ewa przechodzi dzielnie przez sektor kontroli celnej , już jest nasza, już na gruzińskiej ziemi, hurraaa!!!! Czas na buziaki, papieroski, świeże powietrze i przejażdżkę lodówą (nie policyjną ale mięsną). To w ramach aklimatyzacji. Gości specjalnych z Polski i innych ciepłolubnych krajów wieziemy do mroźnej Rachy w lodówce, żeby się nieco zahartowali. Po drodze przystanek na bazarze, w lodówce nic się nie popsuje, a i gość przyjedzie najedzony. Słońce przygrzewa, więc droga całkiem czarna i przejezdna. Oczywiście oprócz przełęcz Tkibuli, tam zima hula na całego!
Pierwsze koty za płoty i Ewa wskakuje od razu pomiędzy konie, psy i suleli. Pragulki, wino, słońce i góry. Każdy prowadzi się jak umie, a słońce przyświeca do taktu.
Dni płyną szybko i niepostrzeżenie, każdy pełen wrażeń, pracy i nowych myśli. Jedna sprawa goni następną, czasem nie mamy czasu zastanawiać się nad rozwiązaniami, pierwsze musi być najlepsze, bo na dłuższe rozmyślania nie ma czasu. Tylko spacery z końmi po górach, do miejsc, gdzie po wioskach zostały tylko owocowe drzewa i poletka wspomnień, rozpraszają natłok zmartwień. Wiatr niesie w szczelinach niewypowiedziane słowa. Kilka posuwistych ruchów i Ewa zostaje królową kasztanków, wymiata końskie sztabki jak pierwsza stajenna. Słonecznym południem, na bykach pan przywozi kopiastą tivę. Wiłki dzierży Ewa w rękach zwieńczonych nieskazitelnymi, czerwonymi paznokciami.
– ya pamagu… – pan wymownym wzrokiem spogląda na siano, Ewę z długimi czerwonymi jak lambordzini paznokciami i Msisiarę próbującą zagonić byki.
– niet niet! my eta zdelayem!– Ewa macha ręką.
Po godzinie tiva jest już w stajni, Msisiara jest koloru siana os stóp do głów, a Ewa może startować do programu TV “Rolnik szuka żony”. Na drugi dzień miły pan z tivą na bykach nie pyta już czy trzeba nam pomóc. Pyta tylko czy lubimy wino i podaje 2l butelkę napełnioną do szyjki. Zakupy w Ambro, instrukcja obsługi spłuczki w wc, konie cwałujące po górach, urodzinowe niespodzianki, sztywne pranie, bycie tamadą i spontaniczne wypady do Ghebi z toaletowym poślizgiem to dla niej małe piwo. Z psiakiem na kolanach pojechała z Rachy. I kto nam teraz będzie pachniał lenorem i miętowymi cieniaskami?